niedziela, 12 stycznia 2014

Rozdział I

"Naj­piękniej­szych chwil w życiu nie zap­la­nujesz. One przyjdą same."-
Phil Bosmans



- Julie - 


                                Nie, śpię dalej. Wcale nie słyszę budzika, który dzwonił po mojej lewej stronie. Byłam padnięta po wczorajszym dniu. Siedziałam do czwartej nad ranem, aby skończyć projekt sukni wieczorowej dla jakieś bizneswoman. Wpadła wczoraj do Domu Mody, w którym pracowałam i powiedziała, że potrzebuje kreacji na wczoraj, bo musiała jak najprędzej dać to do uszycia do nie wiadomo jakiej firmy. Oczywiście nie zwróciła uwagi na fakt, że u nas też działała szwalnia, a moja genialna szefowa, zamiast odmówić i oschle się pożegnać, zaprosiła ją jeszcze na kawę do swojej pracowni. Cóż, madame Milicent zawsze leciała na kasę, a zważając na ubrania i dodatki klientki z najsłynniejszych paryskich marek, nawet się nie zdziwiłam. Po kilku godzinach rozmowy i omawianiu szczegółów, madame Milicent przyniosła mi opisany strój i nakazała, że ma to się znajdować u niej na biurku jutro rano. Wściekłam się, gdyż wiedziała, że mam inne projekty do oddania, a narzuciła to mnie. Dlaczego sama nie mogła tego zrobić albo przynajmniej dać do zrobienia innej pracownicy? W efekcie robiłam projekt od godziny szesnastej dziesięć do godziny czwartej nad ranem, a teraz gdy budzik pikał standardowo o szóstej moje ciało stanowczo odmówiło współpracy. Ze złością wymacałam telefon i wcisnęłam przycisk dziesięciominutowej drzemki, po czym z perspektywą tych kilku pięknych minut zapadłam w sen.



                          Nagle przebudziłam się, targana jakimś nerwowym przeczuciem. Coś tutaj było zdecydowanie nie tak. Tylko nie wiedziałam jeszcze co. Uniosłam się na łokciu i rozejrzałam się po małym pokoju. Przez wysokie okna, zręcznie wymijając zasłony, przedzierało się światło słoneczne. Zmarszczyłam brwi i chwyciłam telefon z szafki. 


Słodki Jezu... Siódma dwadzieścia! - spanikowałam. 



 Moje serce na moment stanęło. Widocznie zamiast włączyć drzemkę, wyłączyłam budzik. Co teraz? Jak ja miałam zdążyć na ósmą do pracy? Skoro musiałam się wykąpać, ubrać, spakować i jeszcze dojść? Wczoraj byłam tak wykończona, że nawet się nie przebrałam tylko padłam na zasłane łóżko, a projekt oraz wszystkie przybory i notatki zostawiłam na biurku. 


                             Jedynym szybkim ruchem poderwałam się do pozycji pionowej i zaczęłam ściągać z siebie wczorajsze ubranie, rzucając je na podłogę. W samej bieliźnie wpadłam do łazienki ,a po chwili wskoczyłam pod prysznic. Po kilku minutach wyszłam na biały dywanik, ociekając wodą i zdenerwowana do ostatnich granic. Złapałam ręcznik, po czym energicznie zaczęłam wycierać nim swojej szczupłe i drobne ciało. Zawinęłam się w materiał i stanęłam przed lustrem. Spojrzała na mnie blada twarz z podkrążonymi niebieskimi oczami o długich, czarnych rzęsach z resztkami wczorajszego makijażu. Brązowe włosy, sięgające moich ramion, teraz wisiały w mokrych strąkach. Patrząc na ten obraz nędzy i rozpaczy, w jedną rękę chwyciłam wacik namoczony płynem do demakijażu, zaś w drugą suszarkę do włosów. Zaczęłam czyścić twarz i suszyć włosy. 

                             Skończyłam się szykować w kilka minut. Z przerażeniem i ze wzrastającym poczuciem klęski, zaplotłam sobie szybki warkocz, umyłam zęby oraz zrobiłam delikatny makijaż; pokryłam twarz pudrem, narysowałam kreski elaynerem na powiece, pomalowałam rzęsy i nałożyłam błyszczyk na usta. Wyszłam szybko z łazienki, po czym otworzyłam szafę z ubraniami. Zdjęłam z wieszaka zwiewna, białą sukienkę na ramiączka, po czym założyłam bieliznę i wybrany strój. Spojrzałam na zegarek. Siódma trzydzieści dwa. Na boso przebiegłam przez pokój do biurka i zaczęłam wrzucać do torebki wszystko jak popadnie. Projekt schowałam w teczkę, wsadziłam ją do torby przeznaczonej dla komputera, obok laptopa. Popryskałam się jeszcze perfumami, które miałam w torebce, złapałam klucze i jasną dżinsowa kurtkę, po czym w pośpiechu włożyłam białe espadryle na koturnie z zakrytymi palcami. 

                              Wyszłam z domu, pośpiesznie zamykając drzwi. Spojrzałam jeszcze na wyświetlacz w telefonie, zanim zeszłam po schodach. Siódma trzydzieści osiem. Dobra, mam dwadzieścia dwie minuty. Jakaś szansa, że zdążę. Droga do pracy zajmowała mi zawsze do około piętnastu minut, niestety z tym, że zwykle wychodziłam z domu dużo wcześniej, aby wstąpić do znajomej kawiarenki po kawę i coś na śniadanie. Cóż, będę zmuszona głodować do godziny dwunastej, kiedy to miałam półgodzinną przerwę. 

                            Pędziłam przez miasto z jedną ręką obciążoną ciężką torbą z laptopem, a drugą małą torebkę na ramieniu, która na pierwszy rzut oka wydawała się być leciutka. Uwierzcie, nie była. Zastanawiałam się, co ja tam włożyłam, gdy nagle obok mnie przemknął jakiś ciemnowłosy chłopak na rowerze. Miał na sobie białą koszulę, jasne dżinsy i trampki. Gdy mnie mijał, poczułam zapach jakichś świetnych męskich perfum. Nie zdążyłam zobaczyć jego twarzy, bo popędził dalej, ale widziałam, jak jego gęste, brązowe włosy targało wiatr, wywołany przez prędkość, z którą jechał. Pod koszulą oznaczały się pracujące mięśnie. Chłopak prowadził rower jedną ręką, a pod pachą drugiej ręki trzymał jakieś długie zwoje papieru. Jechał niemal, że na stojąco. Widocznie też się śpieszył. 

                        W pewnej chwili zorientowałam się, że przyglądając się mu, nieświadomie zwolniłam. Z zaskoczeniem dodałam gazu i zaczęłam się zastanawiać, co mi się stało. Ot, zwykły postrzał na rowerze. Bo w Paryżu to mało takich? Mimo to... Ach, już siódma pięćdziesiąt trzy, trzeba było się śpieszyć. Zaczęłam już nawet lekko truchtać. Do pracy wpadłam minutę przed ósmą. Z zadowoleniem pobiegłam do swojej pracowni, którą dzieliłam z jedną dziewczyną. Madame Milicent tak nas podzieliła, ale w sumie dobrze. Zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą i mogłyśmy na siebie liczyć w każdej sytuacji. 

- Cześć - wysapałam, odkładając swoje toboły na biurko i padając ze zmęczeniem na krzesło. 

- Dzień dobry - rzekła Liliane z uśmiechem i zerknęła na mnie spod stosu papierów, którymi już zdążyła się obłożyć. Była drobniutką blondynką z niebieskimi oczami i malinowymi ustami. Była do tego strasznie nieśmiała, ale gdy lepiej się ją poznało, okazywała się być świetną osobą. Ufałam jej. - Ktoś tu dzisiaj zaspał? - dodała ze zrozumieniem.

- Daj spokój, myślałam, że nie zdążę i mnie wywali - westchnęłam z ulgą i zabrałam się do rozpakowywania swoich rzeczy. 

                        Nasza pracownia była dość wąska, zmieściły się tam tylko dwa spore biurka, dwa krzesła i kilka regałów na papiery. Mimo to my trochę upiększyłyśmy te surowe pomieszczenie. Naznosiłyśmy wazoników z kwiatami, roślin doniczkowych oraz wiele pięknych obrazów. Wszystko to tworzyło całkiem przytulny kącik, zwłaszcza, że nasze okna wychodziły na ulicę i było widać z niej oddaloną o kilka kilometrów Wieżę Eiffla. Dziewczyny, które pracowały po drugiej stronie budynku, nie miały takiego szczęścia - ich okna wychodziły na parking koło Domu Mody i magazyny. 

                      Powoli układałam na biurku swoje notatki, przybory i inne śmieci. Na końcu wyjęłam laptopa, podłączyłam go do ładowarki i włączyłam. Spojrzałam na zegarek, który wisiał na ścianie. Ósma dwadzieścia. Dobra, czas zanieść ten projekt. Podniosłam się z krzesła, powiedziałam zapracowanej Liliane, że zaraz wracam i z teczką w ręku podążyłam w kierunku gabinetu szefowej. Zapukałam lekko do drzwi, a kiedy usłyszałam oschłe "Proszę wejść", delikatnie nacisnęłam klamkę. 

- Dzień dobry - przywitałam się grzecznie i wsunęłam do pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Madame Milicent siedziała za biurkiem i popijała kawę z filiżanki. Była szczupłą, wysoką kobietą o zimnych oczach i zapadniętych policzkach. Ubierała się zawsze w długie, staromodne sukienki, a na ciemne włosy, przetykane siwymi nitkami, zakładała turban. Jak prawdziwa artystka. Nazywałyśmy ją Cruella de Mon, bo była bezlitosna i wredna. Nie miała serca dla nikogo.

- Dzień dobry - odpowiedziała chłodno, mrużąc oczy w szparki i obserwując mnie uważnie. Nerwowo przygładziłam sukienkę i zbliżyłam się do biurka.

- Przyniosłam ten projekt, o który pani mnie wczoraj prosiła - powiedziałam, patrząc na nią uważnie. Bez słowa wyciągnęła do mnie rękę. Ze strachem podałam jej teczkę i obserwowałam, jak otwierała ją z kamiennym wyrazem twarzy i spoglądała na ołówkowy szkic. Po kilku sekundach zamknęła teczkę, odłożyła ją na biurko i nie patrząc na mnie, powiedziała:

- Może być, ale mogłaś się lepiej postarać. Idź już. 

             Czując, jak krew we mnie buzowałą, pożegnałam się grzecznie i wyszłam z pomieszczenia. Lepiej postarać? Przepraszam bardzo, ja na to poświęciłam całą noc! A ona mi, że może być. Co za harpia. Z wściekłością wpadłam do własnej pracowni, i dysząc ciężko ze zdenerwowania opadłam na krzesło. Od razu zdałam relacje zdziwionej Liliane. 

- Nie przejmuj się nią, ona do każdego ma taki stosunek. Kilka głębokich wdechów i ci przejdzie. Nie warto się nią przejmować - powiedziała dziewczyna ze współczuciem. Poszłam za jej radą i z wolna zaczęłam się uspokajać. Po godzinie byłam już tak pochłonięta pracą, że zapomniałam o bożym Świecie.


Kilka godzin później... 

               Wybiła dwunasta, nareszcie! Czułam, jak mój żołądek skręcał się z głodu. Powiedziałam Liliane, że idę coś przegryźć. Wzięłam torebkę i wyszłam z pracy. Owionęło mnie świeże powietrze, a promienie słoneczne przyjemnie oświetliły twarz. Bardzo miła odmiana po siedzeniu w papierach i przy komputerze zwłaszcza, że byłam strasznie śpiąca. Powolnym krokiem powlokłam się w stronę swojej ulubionej kawiarni z zamiarem wypicia kawy i zjedzenia croissanta w przemiłym lokaliku. 

             Weszłam do kawiarni i szybkim krokiem podeszłam do lady. Dzisiaj obsługiwała żona właściciela, starsza kobieta o imieniu Marie. Bardzo ją lubiłam, wyglądała, jak typowa babunia z bajek dla dzieci. Niska, pulchna z siwym kokiem na głowie i dobrotliwym uśmiechem na ustach. 

- Witaj, kochanie! - Zawołała, podnosząc oczy znad krojenia ciasta i spojrzała na mnie z uśmiechem.

- Dzień dobry, pani Blanc! - odrzekłam, również się uśmiechając. - To, co zawsze proszę. 

           Staruszka kiwnęła głową, a ja usiadłam na wysokim krześle przy ladzie i zaczęłam z nią gawędzić o pogodzie, o tym, co się ostatnio ciekawego wydarzyło oraz o tym, jak potraktowała mnie Milicent. Pani Marie słuchała uważnie, parząc kawę dla mnie i smarując croissanta konfiturą truskawkową. 

- Nie przejmuj się nią, dziecko - powiedziała kobieta, podając mi posiłek. - To już taki typ człowieka, inna nie będzie. Musisz jakoś zacisnąć zęby i to znosić. 

               Przytaknęłam, po czym zmieniając temat, zaczęłam jeść, cały czas z nią rozmawiając. Ona wróciła do wykładania ciasta na klosze, uważnie mnie słuchając. Nagle przy drzwiach zabrzękał dzwonek, oznajmiający przybycie klienta. 

- Dobry! - usłyszałam za sobą męski, miły w barwie głos. Odwróciłam się i ujrzałam wysokiego chłopaka z ciemnymi oczami i włosami oraz z szerokim uśmiechem na ustach... Zaraz! Przecież to on mnie dzisiaj minął na rowerze, gdy szłam do pracy. Pod pachą miał te same papiery, a na sobie te same ubrania. 

- Adam! - zawołała pani Blanc z radością. - Siadaj, kochany, zaraz coś ci podam. Julie, skarbie, to jest Adam, mój wnuk. 

              Zamarłam. Od kiedy ta pani miała wnuka? Przychodzę tutaj od bardzo dawna, a nigdy wcześniej go tutaj nie widziałam. Chłopak usiadł obok mnie, odłożył papiery na blat i wyciągnął do mnie rękę, uśmiechając się serdecznie.

- Adam Durand - powiedział z wesołym błyskiem w oku. Odwzajemniłam uśmiech, czując dziwne szarpnięcie w piersi.

- Miło mi, Julie Cartier. - I już chciałam podać mu rękę, ale podnosząc ją do góry nieuważnie zahaczyłam o swoją filiżankę z kawą. Naczynie przewróciło się, a płyn popłynął na jego spodnie i koszulę. Złapałam się za usta. 

- Tak bardzo cię przepraszam, nie chciałam! - wyjęczałam przerażona, złapałam serwetki podawane przez panią Blanc, która o dziwo była rozbawiona i przyglądała nam się uważnie, po czym rzuciłam się ratować jego koszulę, nie zważając większej uwagi na jakieś tam papiery. Nawet nie wiedziałam, czy ucierpiały. 

- Naprawdę tak bardzo, bardzo mi przykro! - Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Wycierałam jego ubranie, co  nic nie dawało, bo plama nie zniknęła.

- Dziewczyno, spokojnie! - zaśmiał się Adam, zabierając delikatnie moje ręce. - To tylko ciuchy. Gdyby to były moje projekty, to wtedy zamieniłbym się w prawdziwego mordercę. 

            Spojrzałam mu w oczy, a on się do mnie uśmiechnął. I tym uśmiechem podbił moje serce na zawsze, nawet o tym nie wiedząc. 
_____________________________________________
Beta - Dusia 
Czeeeść <3
Jestem z siebie dumna! Bardzo chciałam, żeby rozdział ukazał się jeszcze przed 14 i się udało. Bardzo dobrze mi się go pisało, strasznie się w czułam. Szczerze? To pierwszy rozdział w mojej karierze, w którym większy nacisk postawiłam na opisy, niż na dialogi. I przyznam, że to bardzo fajne ^^
Cóż, mam nadzieję, że rozdział Wam się spodoba <3
Następny pewnie w okolicach Walentynek :D
Do zobaczenia ! ^^