piątek, 17 października 2014

Rozdział XI

- Julie -

       Przebudziłam się z kolejnej piętnastominutowej drzemki. Przez całą noc przespałam łącznie jakieś dwie godziny. Chociaż może mniej... Czując dreszcz na plecach uchyliłam powieki i spojrzałam w stronę okna. Przez niedosłonięte rolety do sypialni wpadały promienie wiosennego słońca. Westchnęłam z ulgą. Od kilku miesięcy modliłam się o piękną pogodę w tym dniu. Był piąty kwietnia, dzień mojego ślubu z Adamem. Odgarnęłam włosy z czoła i nagle przez moją głowę przemknęła myśl, że po nieprzespanej nocy muszę fatalnie wyglądać. Zerwałam się z łóżka i z przerażeniem pobiegłam do łazienki. Rzeczywiście, pod moimi oczami malowały się sine wory, źle wyglądające z bladą cerą. Westchnęłam, po czym ochlapałam twarz zimną wodą, licząc, że makijaż pomoże zakryć mi tę porażkę.

      Adam na tę jedną noc zamiast spać w naszym mieszkaniu przeniósł się do Michaela. On i Liliane włączyli się w planowanie całej uroczystości równie mocno, jak my. Przyjaciółka zaproponowała, że pomoże mi się przygotować, a Michael, że przypilnuje Adam, aby ten nie podglądał. Zgodnie ze zwyczajem pan młody nie mógł zobaczyć sukni przed ślubem. Msza miała odbyć się w pobliskim kościele, a wesele w kawiarni państwa Blanc. Wiem, że mała kawiarenka to może marne miejsce do wyprawiania wesela, ale oboje zgodnie stwierdziliśmy, że nam to wystarczy. Oprócz moich rodziców, brata, dziadków Adama, Liliane, Michaela i naprawdę najbliższej rodziny, nie miało być nikogo. Razem wychodziła trochę ponad trzydzieści osób. Państwo Blanc, po usłyszeniu tej radosnej nowiny sami zaproponowali swój lokal. Powiedzieli, że chcą wnukowi wyprawić naprawdę wyjątkowe wesele. Dopiero niedawno dowiedziałam się więcej o przeszłości narzeczonego. Dziadkowie wychowali go po tym, jak matka zginęła w wypadku samochodowym, a ojciec zostawił ich dwa lata wcześniej przed tą tragedią. Bardzo przeżyli śmierć córki, ale zgodnie postanowili, że wychowają jej trzyletniego wówczas syna. Adam mówił, że nie pamięta wizerunku matki, ale w głowie utknęło mu to, jak pieszczotliwie go nazywała. "Moje malutkie słoneczko." Kiedy opowiadali mi tę historię siłą powstrzymywałam łzy. 

      Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Podskoczyłam jak oparzona, wyrwana ze swoich rozmyślań. Nie naturalnym truchtem pobiegłam otworzyć drzwi. W biegu uświadomiłam sobie, że oprócz za dużej koszulki i bielizny nie mam nic na sobie. Spojrzałam przez wizjer, po czym odetchnęłam z ulgą. Liliane stała przed drzwiami, radośnie uśmiechnięta, trzymając w obu rękach dwie duże torby. Odkręciłam zamek i nacisnęłam klamkę. Spojrzałam rozpaczliwie na przyjaciółkę, która na mój widok zacmokała niezadowolona. 

- Oj, oj, ktoś tu chyba zarwał noc - powiedziała, wchodząc ze swoimi tobołami do środka. Postawiła je na ziemi, przytuliła mnie szybko i odsunęła, oceniając mój wygląd. 

- A dziwisz mi się? - jęknęłam, przeczesując palcami skołtunione włosy. - Spałam może godzinę.

- Ech, mam nadzieję, że dam radę coś z tobą zrobić. W innym wypadku Adam weźmie nogi za pas i już go więcej nie zobaczysz. - Odwiesiła cienki płaszczyk na wieszak, po czym dodała:

- Piękna pogoda dzisiaj. Zgrzałam się lekko, ale już nie miałam ręki, żeby zdjąć okrycie wcześniej. 

       Jej wypowiedź średnio do mnie dotarła. Z przerażeniem wpatrywałam się w torby, które przytachała. Uchwyciła moje spojrzenie, zdejmując botki. 

- Co tak patrzysz? - Zaśmiała się. - Nie bój się, kosmetyki nie gryzą.

- To ty tu masz kosmetyki? - zapytałam ledwo słyszalnie. Nigdy nie cierpiałam się stroić, stresowało mnie to i irytowało. A dzisiaj nie dość, że miałam dojść do ołtarza w wysokich szpilkach, białej sukni i ciągnącym się welonie, obserwowana przez wszystkich, to jeszcze to... 

- Z tego, co wiem, ty nie masz tego tyle, więc zabrałam wszystko, co miałam. Łącznie z akcesoriami do włosów. Jadłaś już coś? - odrzekła Liliane, idąc do kuchni. Posłusznie podreptałam za nią. 

- Nie. Przed chwilą wstałam. - odpowiedziałam, uświadamiając sobie, jak bardzo byłam głodna. Sięgnęłam szybko po kawałek wczorajszej bułki, ale gdy zaczęłam ją żuć, zrobiło mi się niedobrze. Wyplułam ją do kosza, obserwowana przez przyjaciółkę.

- Nie dam rady. Stanie mi w gardle, za bardzo się stresuje - wyjaśniłam, biorąc łyk soku pomarańczowego. Kobieta uniosła brwi, po czym powiedziała:

- Dobra, skoro nie jesz, to zapraszam pod moje skrzydła. Mam tylko kilka godzin, żeby zrobić z ciebie anioła, więc wolałabym ich sobie nie odbierać. - Zatarła ręce i uśmiechnęła się łobuzersko. Zwiesiłam głowę, po czym podążyłam do łazienki. 

- Adam -

        Siedziałem jak na szpilkach i nerwowo podrygiwałem nogą. Wszystko we mnie wrzało ze zdenerwowania. Do wyjścia z domu Michaela zostało piętnaście minut. Pod budynkiem miał czekać na nas biały, wynajęty mercedes, którym mieliśmy pojechać do kościoła. Na początku uważałem go za zbędny, ale później zadałem sobie pytanie jak ze świątyni dostaniemy się do kawiarni i postanowiłem przeznaczyć na niego swoją ostatnią pensję. Julie nic nie wiedziała. I w sumie może dobrze. Ona miała dotrzeć do kościoła razem z rodzicami, a Liliane zabrać z Denisem, bratem Julie, i jego dziewczyną. Ojciec mojej ukochanej stanowczo wyraził życzenie, aby miał możliwość zaprowadzenia pierworodnej do ołtarza, dlatego nie jechaliśmy do świątyni razem. 

- Gotowy? - zapytał dziarsko Michael, wychodząc ze swojego pokoju. Miał już na sobie nowiusieńki garnitur. Ja swój włożyłem godzinę temu. 

- C-Co? - zapytałem nieprzytomnie, przenosząc na niego roztargnione spojrzenie. - A tak, tak...

- Wszystko gra, stary? - zapytał zdziwiony mężczyzna. - Wyglądasz jakbyś szedł na stypę, a nie na własny ślub. 

- Nie denerwuj mnie, bo dzisiaj nad sobą nie panuje. - warknąłem, idąc na przedpokój. Nie chciałem, aby ktokolwiek widział, jak bardzo się stresuje.

- Julie -

- Nie kręć się tak! - powiedziała Liliane, strzepując mi jakiś paproszek z sukni. 

     Czuję jakbym miała zaraz zemdleć i drżę ze strachu, a ona mi każe się nie ruszać! Nie miałam nawet żadnej odpowiedzi w głowie. Spojrzałam w lusterko, które wisiało w moim przedpokoju. W osobie patrzącej na mnie z jawnym przerażeniem w oczach, nie mogłam odnaleźć siebie. Przerażało mnie to jeszcze bardziej. Nieskazitelna cera, oczy obramowane czarnymi, dolklejanymi rzęsami, pełne, błyszczące usta... Ratunku, gdzie ja jestem?! Do tego włosy związane zostały w luźnego, artystycznego koka. Liliane usztywniła go ogromną dawką lakieru, a ja naprawdę nienawidziłam tego świństwa.

- Twoi rodzice już są! Denis też! - Usłyszałam z kuchni głos przyjaciółki, która poszła czatować przez okno. - Lecimy!

      Zadrżałam. Spojrzałam na kobietę, która wróciła do przedpokoju i właśnie wręczała mi bukiet białych róż. Przełknęłam głośno ślinę, po czym wzięłam kwiaty. Liliane ustała przy lustrze zakładając żakiet. Prezentowała się przepięknie. Miała na sobie granatową sukienkę do ziemii i czarne szpilki. Włosy zostawiła rozpuszczone, ówcześnie robiąc na nich delikatne sploty.

- Gotowa? - zapytała, otwierając przede mną drzwi. Skinęłam głową. Na nic więcej nie było mnie stać.

       Droga do samochodu, jak i sama jazda, docierała do mnie z lekkim opóźniniem. Czułam się jak we własnym śnie. Ledwo słyszałam rodziców, którzy komplementowali mój strój.Mama i tata byli ludźmi około sześćdziesiątki, mama późno zaszła ze mną w ciążę. Denis urodził się cztery lata po mnie. Zanim przeniosłam się do Paryża, aby pracować i studiować, mieszkałam z rodziną w małym domku oddalonym spory kawałek od Miasta Miłości. Właściwie nigdy nie mieliśmy jakoś szczególnie dużo pieniędzy. Czasami bywało tak, że musieliśmy zacisnąć pasa, aby przetrwać kryzys. Tata pracował jako robotnik na budowach, a mama uczyła francuskiego. Po moich narodzinach zrezygnowała z pracy i zajęła się domem. Potem na świat przyszedł mój roztrzepany braciszek, z którym było sporo kłoptów, gdy był jeszcze nastolatkiem. Dwa lata temu poznał swoją obecną dziewczynę, co pozwoliło mu się jakoś ustatkować. Mama wróciła do pracy, aby pomóc tacie, ja z Densiem dołączyliśmy się do wydatków i wszystko się unormowało.

      Słysząc łkanie mamy, zaczęłam przypominać sobie czasy, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką. Uśmiechnęłam się rozczulona do swoich wspomnień, uświadamiając sobie rzecz, od której w dzieciństwie strasznie się wypierałam. Dzisiaj wychodziłam za mąż, zakładałam swoją własną rodzinę... Czułam się z tym strasznie dziwnie, ale jednocześnie wiedziałam, że dziecięca beztroska i wieczna zabawa dawno już minęły. Za niedługo być może, sama będę wychowywała własne dzieci i postaram się to zrobić tak, jak moi rodzice wychowali mnie.
   

      Samochód zatrzymał się. Skupiłam wzrok na obrazku za oknem. Po Kościołem zebrali się już wszyscy goście. Przy samych drzwiach stali dziadkowie Adama, a za chwilę także i moi. Oboje wyglądali na wzruszonych, a gdy zobaczyli pojazd zaczęli wesoło do mnie machać. Posłałam im najszczerszy uśmiech na jaki było mnie stać w tamtej chwili. Powoli, starając się nie ubrudzić sukni, wysiadłam z samochodu przyjmując pomocną rękę taty. Obok nas zatrzymał się samochód Denisa. Lilianne wysiadła i pospiesznie poprawiła mi welon. Chodnik zaczął falować mi przed oczami. Mama pocałowała mnie w policzek i razem z synem oraz jego dziewczyną podążyła do wnętrza świątyni, a za nią ruszyli pozostali goście. Ojciec z rozczulonym uśmiechem ofiarował mi ramię. Ujęłam je, starając się, aby z mojej twarzy nie dało się wyczytać targającyh mną emocji. Liliane ujęła welon, ona i Michael zostalo poproszeni na świadków. Ustawiliśmy się przed wrotami Kościoła, czekając na pierwsze dźwięki marszu weselnego Mendelsona. Starałam się dojrzeć Adama, ale w środku panował półmrok i niewiele widziałam.

      Nagle dało się słyszeć pierwsze nuty wydobywające się z organów. Odetchnęłam głęboko, zachwiałam się na wysokich obcasach, po czym łapiąc równowagę, ruszyłam przed siebie po czerwonym, długim dywanie. Szliśmy powolnym, elastycznym i dopasowanym do muzyki krokiem. Cały czas patrzyłam pod nogi, aby się nie potknąć oraz nie widzieć przyglądających mi się gości. W pewnej chwili zauważyłam, że rzędy ławek skończyły się. Odważyłam się podniwść wzrok. Adam stał po lewej stronie księdza i uśmiechał się do mnie tym swoim uśmiechem, w którym zakochałam się prawie rok temu. Tata ujął moją dłoń, po czym podał ją mojemu ukochanemu w znanym od lat, symbolicznym geście. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie, a ja podtrzymywana jego ramieniem pokonałam ostatni, dzielący nas schodek. Moją twarz rozjaśnił uśmiech.

      Kapłan rozpoczał Mszę. Słuchałam go tylko powierzchniowie, czekając zniecierpliwona na składanie przysięgi. Adam wpatrywał mi się w oczy, nawet na chwilę nie odwracając wzroku. W końcu nadeszła tak długo oczekiwana przeze mnie chwila.

- Ja, Adam, biorę sobie ciebie Julie za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy Święci. - powiedział zdecydowanym, donośnym głosem. Mimo tego, widziałam, że w nim też buzują emocje. Jego brązowe oczy błyszczały, a policzki były lekko zaczerwioenione. Odetchnęłam głeboko, i ściskając jego dłoń, wyszeptałam:

- Ja, Julie, biorę sobie Ciebie, Adamie za męża i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy Święci.

   Uśmiechnął się do mnie po raz kolejny, a dla mnie wszyscy inmi zniknęli. Patrzyłam na jego rozpromienioną twarz z zachwytem i miłością. Przed oczami stanęło mi ten momemt, kiedy poznaliśmy się w kawiarni. Wtedy jeszcze nie pomyślałam, że niecały rok później staniemy razem na ślubnym kobiercu.

    Nadszedł czas na nałożenie obrączek. Obojgu nam strasznie trzęsły się dłonie. Poprzysięgłam sobie wtedy, że nigdy jej nie zdejmę. Niektórzy po kilku miesiącach rzucali je w kąt, uznając za niewygodne. Ja miałam ten mały złoty krążek za symbol naszej miłości, który miał pozostać na moim palcu już na zawsze.

- Możesz pocałować żonę. - Tylko tyle usłyszałam z wypowiedzi uśmiechniętego kapłana.

    Adam przyciągnął mnie delikatnie do siebie, a ja opuściłam dłoń, w której trzymał bukiet. Zetknęliśmy się nosami, śmiejąc się do siebie z radości. Goście zaczęli klaskać. Mężczyzna musnął delikatnie moje wargi, a ja odwzajemniałam pocałunek. Poczułam ciepło rozlewające się po ciele. Adam był mój. I już nic nie miało prawa tego zmienić.
____________________________
Hej! ;*

Ojeju, jak mnie tu dawno nie było! Kurcze! To wręcz niewybaczalne... Przepraszam, ale powodu chyba podawać nie muszę. Musiałam znowu przywyknąć do porannego wstawania i mówię Wam... masakra.

Ale teraz! Ogarnęłam się, przyzwyczaiłam i postaram się, aby przynajmniej raz w miesiącu na każdym z blogów pojawił się rozdział. ^^

Zaległości zaraz lecę nadrabiać!

Pewnie zdziwicie się, że w ostatnim rozdziale Adaś się oświadczał, a tu już ślub, ale już na początku stwierdziłam, że nie będzie to długie opowiadanis i takie rozdrabnianie się jest mi niepotrzebne. ;)

Do zobaczenia, trzymajcie się! <3

PS. Ta piosenka to nie jest marsz Mendelsona, ale jest przepiękna i myślę, że pasuje. ^^